Recenzja: Super Mario Odyssey

Super Mario Odyssey to napakowana po brzegi przygoda która nieustannie namawia na „jeszcze pięć minut” i ciężko się jej oprzeć.

https://www.youtube.com/watch?v=PhciLj5VzOk

Gracze na świecie od dawna czekali na pełnoprawnego następcę Super Mario 64. Poza Super Mario Sunshine wydanym na konsole Gamecube, Nintendo raczej nie było zainteresowane kontynuowaniem przygód hydraulika w tym stylu. Seria Galaxy czy późniejsze części pozwalają bohaterowi na poruszanie się w trzech wymiarach ale mimo wszystko rozgrywka toczy się na mocno zamkniętych poziomach na których mamy jasno wyznaczoną trasę od punktu A do punktu B. Super Mario 64 i Super Mario Sunshine toczyły się zaś na otwartych przestrzeniach na których poza głównymi celami fabularnymi nie było jasno okreslonych tras czy miejsc w które gracz musiał się udać. Niesamowicie intuicyjny sposób sterowania Mariem oraz mnogość skoków czy trików które były do dyspozycji gracza potrafiły nieraz zaskoczyć nawet samego dewelopera pod wzgędem tego co gracze byli w stanie zrobić w ich grze.

20 października 2016 gdy Nintendo pokazało światu swoją nową konsole, pokazało również krótki fragment rozgrywki ze swojego nowego Mario. Nintendo jakiś czas po prezentacji samo powiedziało wprost, że nowa część – Super Mario Odyssey – znajduje się po tej samej stronie co Super Mario 64 i Super Mario Sunshine. Modły fanów zostały wysłuchane i Nintendo stworzyło kolejną część przygód hydraulika w której daje graczowi zestaw akcji i kompletną wolność. Nie będę was zwodzić – tak, warto było czekać na kolejne przygody Maria. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że Nintendo udało stworzyć się najlepszą część gry od długiego czasu.

Gra zaczyna się od typowego schematu znanego z Mario – Bowser porywa księżniczkę Peach, a Mario musi ją uratować. Tym razem jednak w jego zadaniu pomaga mu Cappy – magiczny kapelusz który również ma swoją agendę w poszukiwaniach księżniczki. Wokół niego kręci się również główny motyw gry – przejmowanie. Rzucając Cappy’ego możemy stać się danym obiektem – od dinozaura, przez cebulę, a nawet niektórymi przeciwnikami.

Każde przejęcie pozwala nam na wykorzystanie unikalnych umiejętności danego ciała – dinozaur z łatwością może niszczyć teren co pozwala nam na dotarcie do wcześniej nieosiągalnych miejsc a cebula może wydłużać swoje korzenie co pozwala nam wejść do wysokich miejsc do których nie bylibyśmy w stanie doskoczyć. Obiektów które można przejąć jest około 50ciu i większość z nich pozwala w kreatywny sposób rozwiązywać zagadki które stawia przed nami gra. Samo przejmowanie obiektów nie jest jednak jedynym co daje nam nasz nowy sprzymierzeniec – możemy go również wykorzystywać w trawersowaniu plansz. Danie graczowi możliwości skorzystania z Cappyego jako tymczasowej platformy od której możemy wykonać skok to genialny pomysł.

W grze zbieramy Power Moony które sa paliwem dla Odyssey – statku za pomocą którego Mario i Cappy podróżują pomiędzy kolejnymi królestwami. Jest ich w grze mnóstwo (ponad 900) ale przestraszcie się. Miejsca w których będziecie ich szukać to bardzo przemyślanie zaprojektowane poziomy w których zupelnie nic nie jest umieszczone przypadkiem. Nintendo odwaliło tutaj kawał świetnej roboty. Etapy są duże, ale jednocześnie wypełnione po brzegi zawartością która tylko czeka na gracza. Dzięki temu nigdy nie ma tutaj nudy. Dodatkowo momentami gra przechodzi w „tryb 8-bit” i niektóre zagadki czy fragmenty rozgrywamy niczym w starym dobrym Mario na NESa. Nawet muzyka płynnie zmienia się w swoją 8-bitową wersję. Jednoczesnie przestrzegam przed próbą odnalezienia wszystkich Power Moonów jak tylko pojawicie się w danym królestwie. Spora ich częśc jest możliwa do znalezienia dopiero po przejściu głównej osi fabularnej gry.

Gra nie uchroniła się od „dziwactw” – w końcu mowa o Nintendo – jednak nie są to rzeczy krytyczne. Gra już na wejściu informuje gracza o „sugerowanym trybie sterowania” którym jest sterowanie rozłącznymi Joy-Conami. To dlatego, że w grze możemy sterować za pomocą ruchu rąk, co pozwala nam na bardziej precyzyjne rzucanie Cappym. Co więcej, niektóre ruchy które możemy zrobić za pomocą gestów, nie sa możliwe do wykonania za pomocą przycisków. Jest to absurdalne biorąc pod uwagę to, że z czterech guzików frontowych gra korzysta jedynie z dwóch (skok, rzut).

Dodatkowo jest to dziwna decyzja biorąc pod uwagę jak reklamowany był Switch – graj jak chcesz, gdzie chcesz. Całe szczęście dodatkowe opcje na które pozwalają gesty nie są wymagane na żadnym etapie gry. Kolejnym problemem który zauważyłem było to, że gra jest momentami… strasznie cicha. W jednym królestwie przez kilka dobrych minut podróżowałem bez jakiegokolwiek motywu muzycznego przygrywającego w tle.

Wady te nie ujmują jednak kunsztowi całej gry – dbałość o detale i jakość wykonania jest tutaj naprawdę imponująca. Gra dodatkowo idealnie pasuje do przenośnej idei Switcha. Z jednej strony można grać godzinami, z drugiej strony można włączyć na 5 minut i znaleźć jednego Power Moona. Sterowanie Mariem to czysta przyjemność zarówno w trybie docked jak i w trybie handheld.

Jak już wspomniałem – tak naprawdę dopiero po przejściu głównej fabuły zaczyna się prawdziwa gra. Gra pełna wyzwań i niespodzianek, cudowna przygoda w poszukiwaniu kolejnych tajemnic. Która na każdym kroku zachęca gracza aby zajrzał za kolejny róg. Ciężko się oderwać bo to gra która sprawia niesamowitą frajdę. A dodatkowo swoimi wypchanymi po brzegi poziomami na każdym kroku wynagradza gracza za jego trud i ciekawość.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *